Niech wiara rozświetla wszystkie mroki
Rozmowa z Arcybiskupem Wojciechem Ziembą, Metropolitą Białostockim z okazji pierwszej rocznicy objęcia stolicy arcybiskupiej w Białymstoku


Jest nam niezmiernie miło gościć Jego Ekscelencję Księdza Arcybiskupa dra Wojciecha Ziembę z okazji rocznicy przybycia do Archidiecezji Białostockiej. Zapewne Ksiądz Arcybiskup pamięta ten moment, w którym dowiedział się o nominacji do naszej aArchidiecezji. Czy było to zaskoczenie? Co wówczas Ksiądz Arcybiskup czuł? Czy nie żal było zostawiać tych, z którymi się tyle lat współpracowało?

W pytaniu chodzi chyba o moment ogłoszenia mojej nominacji, a więc 16 listopada ubiegłego roku. Pamiętam, była to uroczystość we współkatedrze św. Jakuba w Olsztynie, której przewodniczył Arcybiskup Józef Kowalczyk, Nuncjusz Apostolski w Polsce. Właśnie na zakończenie Mszy św. Nuncjusz ogłosił trzy decyzje Ojca Świętego: przyjęcie rezygnacji Arcybiskupa Stanisława Szymeckiego (ze względu na wiek) z funkcji pasterza Archidiecezji Białostockiej, moją nominację na urząd Arcybiskupa Metropolity Białostockiego oraz nominację Biskupa Edwarda Samsela na urząd Biskupa Ełckiego w Ełku. Wybranie dnia 16-go listopada, należy rozumieć jako szczególny gest Stolicy Apostolskiej w stosunku do naszej Archidiecezji. W tym dniu bowiem Archidiecezja Białostocka obchodzi swoje święto patronalne: uroczystość Maryi, Matki Miłosierdzia.

Tamten dzień pamiętam także ze względu na charyzmat miejsca. Katedra olsztyńska ma w moim życiorysie ogromne znaczenie. Jest to pierwszy kościół w dawnych granicach Diecezji Warmińskiej, w którym uczestniczyłem we Mszy św. w uroczystość Wniebowzięcia NMP w roku 1960. Przyjechałem wówczas do Olsztyna, aby złożyć potrzebne dokumenty w Warmińskim Seminarium Duchownym Hosianum, oczywiście z prośbą o przyjęcie na I rok studiów. W tej katedrze przyjąłem święcenia kapłańskie w 1967 r., tam również otrzymałem w 1982 r. święcenia biskupie. W tym samym miejscu została ogłoszona moja nominacja na Biskupa Diecezji Ełckiej w 1992 r., i tam też została ogłoszona nominacja kierująca mnie do Białegostoku.

Czy nie szkoda było pozostawiać ludzi, z którymi pracowałem przez wiele lat? Oczywiście, w pracy biskupiej tworzy się grupa bliskich współpracowników. Zależy ona od konkretnych zadań w danym Kościele lokalnym. W moim życiorysie biskupim można widzieć trzy etapy, każdy etap zupełnie inny: biskup pomocniczy warmiński, biskup ełcki i obecnie arcybiskup białostocki. Na każdym stanowisku są zajęcia duszpasterskie podobne: wizytacje, bierzmowania, inne uroczystości okazjonalne. Na wspomnianych, trzech etapach, były jednak spore różnice. W Olsztynie przez pewien czas byłem rektorem Wyższego Seminarium Duchownego Hosianum, a ponadto zwykła praca w kurii w ramach powierzonych mi obowiązków. Natomiast Diecezja Ełcka, powstawała wraz z moją nominacją na biskupa ełckiego. Wszystko zaczynało się od początku, przy ścisłej współpracy z Biskupem Edwardem Samselem, z kapłanami, z wiernymi. W praktyce, punktem kulminacyjnym tego wspólnego wysiłku była wizyta Jana Pawła II w czerwcu 1999 roku, kiedy mogliśmy Ojcu Świętemu przedstawić diecezję zorganizowaną i ustabilizowaną.

Po ludzku biorąc, można takie pytanie zadać: czy nie szkoda pozostawić tych ludzi. W rzeczywistości, my kapłani przyjmując święcenia kapłańskie, (biskupie też), od razu to, że tak nazwę – ryzyko zawodowe – zakładamy: dziś pracujemy w jednym miejscu, następnie w innym. Jesteśmy do dyspozycji Kościoła. Dlatego do problemu podejmowania zadań duszpasterskich w innym środowisku, jesteśmy psychicznie przygotowani. Gdy przychodzi nominacja, zamyka się jeden okres życia, a podejmuje się nowe zadania, i koniec.

Jaka jest specyfika Archidiecezji Białostockiej? Czy coś ją wyróżnia spośród innych? Czy posiada jakieś charakterystyczne cechy?

Z pewnością tak. Sama historia Archidiecezji Białostockiej jest bardzo złożona. Można jej przeszłość widzieć w głębokiej perspektywie, sięgając do tradycji Archidiecezji Wileńskiej. Można tę perspektywę skrócić, sięgając do roku 1945. Natomiast, biorąc pod uwagę kanoniczne ustanowienie diecezji, a następnie Archidiecezji Białostockiej, ta historia liczy sobie zaledwie dziesięć lat. Przebiegam myślą diecezje w Polsce. Ulegały one różnego rodzaju zmianom, ale tutaj jest sytuacja przedziwna. Po pierwsze, tradycja wileńska, a więc archidiecezji, która była ustabilizowana przez wiele wieków, związana z Wielkim Księstwem Litewskim. A więc jakby zupełnie inny krąg kulturowy, jakkolwiek również związany z kulturą polską. Tamta, pierwotna tradycja, która rozpoczęła się w roku 1388, została dramatycznie przerwana po roku 1945. Skrawek Archidiecezji Wileńskiej pozostał w Polsce, jako: Archidiecezja w Białymstoku, a następnie Administratura Apostolska. Nie było tutaj poczucia stabilizacji, nie tylko faktycznej, ale i prawnej, a jednak organizacja kościelna tutaj istniała. Niemal natychmiast po wojnie zorganizowano wszystkie struktury właściwe dla diecezji. Na kościelnej mapie Polski w okresie powojennym Białystok jest zauważalny. I wreszcie pamiętna wizyta Ojca Świętego w Białymstoku w roku 1991. Można powiedzieć, że skutki błogosławieństwa Ojca Świętego były natychmiast widoczne: przede wszystkim erygowanie dnia 5 czerwca 1991 roku. Wkrótce po tym wydarzeniu, decyzją Stolicy Apostolskiej z dnia 25 marca 1992 roku, powstała Archidiecezja Białostockiej i ustanowiona Metropolia ze stolicą w Białymstoku. Te zmiany nastąpiły bardzo szybko. Nie budzą one zdziwienia, jeżeli w ich tle widzi się wspaniałą przeszłość Kościoła Wileńskiego oraz bardzo solidną pracę duchowieństwa i wiernych po ostatniej wojnie. Tutaj w Białymstoku, można uczyć się Kościoła, a mianowicie tego, jak Kościół potrafi przystosować się do każdych warunków, i w każdych warunkach wie, co należy robić. Kościół w Białymstoku wiedział, co należy robić i osiągnął taki status jaki dzisiaj ma. Reasumując: specyfiką Kościoła Białostockiego trzeba powiedzieć, że jest on nowy. Diecezja istnieje od dziesięciu lat. Jednocześnie świadomość i wpływ przeszłości Kościoła Wileńskiego na teraźniejszość Kościoła Białostockiego, jest w dalszym ciągu ogromnie żywa.

Minął już rok pracy Księdza Arcybiskupa, czas więc na pierwsze podsumowanie. Co można uznać za sukces tego roku? Jakie było najważniejsze wydarzenie tego okresu?

Przede wszystkim, gdy chodzi o ocenę pracy duszpasterskiej na jakimkolwiek etapie, słowo „sukces” absolutnie nie pasuje. Bo czy to jest sukces czy nie, dowiemy się dopiero po śmierci. A tu, na ziemi, czasem wydaje się, że to czy tamto się udało. Natomiast ostateczny skutek będziemy mogli ocenić z zupełnie innej perspektywy. Dlatego do kategorii sukcesów niczego bym nie zaliczył, nawet jeżeli wydaje się, że niektóre sprawy idą dobrze, i że posuwają się naprzód. Raczej należy popatrzeć jakie są zadania i co usiłujemy zrobić, żeby te zadania sobie uświadomić i ciężar ich realizacji podjąć. W ubiegłym roku w którymś z wywiadów powiedziałem, że z pewnością początkiem mojej służby w Białymstoku będzie obserwacja, jakby uczenie się Kościoła Białostockiego, poznanie jego specyfiki. Wtedy dopiero będzie można odpowiedzieć na pytanie co należy zrobić, jaki charakter powinna mieć moja służba w tym konkretnym Kościele lokalnym. Częściowo chyba udało mi się rozpoznać ten Kościół, jego specyfikę ludnościową, narodowościową, kontekst wyznaniowy, tradycję historyczną. Z tego wyłaniają się zadania. Najważniejsze z nich, to troska o coraz większą jedność z duchowieństwem Archidiecezji. Na ile ta wzajemna komunikacja jest żywa i bezpośrednia, na tyle zamiary podejmowane, nazwijmy to na górze, w Kurii Arcybiskupiej, zostaną potem wykonane, i będą dobrze zrozumiane. To właśnie księża pracują duszpastersko bezpośrednio z ludem Bożym. W związku z tym jawi się troska o należyte przygotowanie duchowieństwa do podejmowania współczesnych zadań duszpasterskich. Archidiecezja posiada już wypracowane struktury, o które trzeba dbać i udoskonalać. Innym zadaniem, właściwym dla Białegostoku, to pogłębienie współpracy z laikatem. Jak zdążyłem się już zorientować, białostocki laikat jest bardzo ciekawy pod względem aktywności i świadomości religijnej. Nasze społeczeństwo jest naturalnie religijne, pobożne. Jednocześnie wierni, przynajmniej w Białymstoku, w dużym procencie reprezentują wysoki poziom intelektualny. Białystok, to miasto wyższych uczelni, szpitali, urzędów państwowych i samorządowych. Tam właśnie spotykam naszych wiernych o bardzo wysokiej świadomości kościelnej i o wielkiej chęci bycia w Kościele w sposób aktywny i odpowiedzialny. W Białymstoku ten kontakt wiernych z Kościołem jest bardziej żywy, bezpośredni. Objawia się on w zewnętrznych manifestacjach spontanicznie podejmowanych, jak choćby w różnego rodzaju inicjatywach podejmowanych przez Rady Ruchów Katolickich czy Akcję Katolicką, np.: Droga Krzyżowa ulicami miasta, Marsz dla Jezusa i inne. W innych rejonach Polski byłyby one trudniejsze do zrealizowania. Tutaj jest entuzjazm, radość i duma z wiary. Są to fakty, z których trzeba się cieszyć, ale jest to jednocześnie wyzwanie. Inspirować laikat, aby był jeszcze aktywniejszy w Kościele, żeby wierni świeccy – jako członkowie Kościoła – byli świadkami wiary tam, gdzie żyją, pracują, odpoczywają. Jest to ogromna szansa i ogromne zadanie. Inne sprawy, które wyłaniają się, zwłaszcza w samym Białymstoku, to wyjście naprzeciw duszpasterskim potrzebom mieszkańców. Miasto gwałtownie rozbudowuje się. Dotychczasowe struktury parafialne okazują się już niewystarczalne. To już zostało zauważone. Powstało osiem nowych parafii. Na pewno to nie jest koniec. Jak się orientuję, czasem pojawiają się pytania, wątpliwości, jak przed każdą, nową decyzją. Z czasem przeważa zrozumienie, że parafie, to wielkie punkty usługowe, czynne zasadniczo od święta, ale kościelne ośrodki tworzące wspólnotę wierzących. Wierni powinni mieć tak blisko świątynię, żeby starsi ludzie mogli do niej udawać się bezpiecznie, żeby dzieci również mogły być posyłane przez rodziców bez obawy, że mogłyby być narażone na wypadek. Krajobraz Białegostoku pod tym względem zawsze się zmieniał. Wszystko zaczęło się od jednej malutkiej fary, dzisiaj przyklejonej do archikatedry. Dziś mamy w Białymstoku ponad dwadzieścia parafii. A będzie ich na pewno w przyszłości więcej, bo Białystok jest miastem bardzo dynamicznym. Jeszcze jedno zadanie, które też zostało dostrzeżone. Białystok jest coraz mocniejszym ośrodkiem naukowym, w którym się kształci (jak się oblicza) ponad 40 tysięcy studentów. Dla dobra nauki, potrzebna jest obecność w niej refleksji teologicznej i filozoficznej, opartej na tych wartościach, którymi żyje tutejsze społeczeństwo. Tutejsze wartości mają swój fundament w chrześcijaństwie. Dlatego nauka katolicka powinna być obecna na tutejszych uczelniach w sposób bardziej formalny. Stąd właśnie działania i starania na rzecz powołania do istnienia, a nawet biorąc pod uwagę naszą historię, wskrzeszenia Wydziału Teologicznego, dawniej istniejącego na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie, a dzisiaj na Uniwersytecie w Białymstoku.

Ostanie zadanie, którego trzeba się podjąć płynie ze świadomości tego, gdzie pracujemy, gdzie mieszkamy, gdzie jesteśmy. Obok nas mieszkają prawosławni, a także mieszkają ludzie, którzy mają świadomość narodowości białoruskiej. To są fakty, obok których nie można przejść obojętnie udając, że tego nie ma. Trzeba przyglądać się i uczyć się, co jest tam cennego, bo każdy wypracowuje jakoś formę swojej kultury i swojego bycia. Ten dialog należy prowadzić tym bardziej, że akurat, to co nas różni, to wszystko wyrasta z jednego pnia słowiańskiego i chrześcijańskiego. Uświadomienie tego, co łączy jest bardzo ważne, żeby we właściwych proporcjach widzieć to co, dzieli. A na pewno to, co łączy jest większe aniżeli to, co dzieli. Dlatego wspomniane wyżej starania o Wydział Teologiczny na Uniwersytecie w Białymstoku, tutejsze realia biorą pod uwagę. Naszym pragnieniem jest powołanie do istnienia Wydziału Teologii Katolickiej i Prawosławnej. Tego rodzaju placówka naukowa umożliwiłaby nie tylko dialog teologii z naukami ścisłymi czy humanistycznymi, ale także dialog ekumeniczny.

W ostatnim roku ożywiły się kontakty z Kościołem Prawosławnym. Czy można tu mówić o przełomie we wzajemnych stosunkach?

Nie sądzę, żeby to był przełom. Wzajemne relacje zależą od wielu czynników, także i zewnętrznych. Oczywiście nie potrafię w pełni ocenić niedawnej przeszłości. Ale wiem, że podobnie myśleli moi poprzednicy – też ekumenicznie – bo taki jest Kościół. A że efekty nie zawsze są takie, jakie byśmy chcieli, to inna sprawa. Musimy pamiętać, że nie zawsze jest to wina jednego czy drugiego, jednej czy drugiej strony. Świat jest skomplikowany i niekiedy stwarzane są takie sytuacje, które na pewien czas ten dialog utrudniają. Wydaje się, że mieliśmy w przeszłości taką sytuację, która ten dialog bardzo utrudniła. Dzisiaj, dzięki Bogu, jakby ta aura się polepszyła, nie tylko w Polsce, ale i w ogóle w świecie. W kulturze europejskiej coraz bardziej rozumiemy, że trzeba nauczyć się mieszkać obok siebie, obok ludzi o różnych kulturach, różnych tradycjach. Tę umiejętność na ogół posiadamy. Przed wojną, czy jeszcze wcześniej, Rzeczpospolita była krajem bardzo zróżnicowanym pod względem wyznaniowym, religijnym, a także narodowościowym. Coś złego stało się w okresie „żelaznej kurtyny”. Poprzez wzajemne zamknięcie się, podkreślanie tzw. walki klas, powstały rożnego rodzaju niedopowiedzenia, legendy. Dzisiaj z tego impasu wzajemnej nieufności trzeba wyjść. Są jeszcze – jak się wydaje – takie siły, które chciałyby do wzajemnej niechęci powrócić, stąd ten dialog jest czasem utrudniony. Dzisiaj – wydaje się – że idzie ku lepszemu. Trzeba prosić Ducha Świętego, żeby tak właśnie było, dla dobra wszystkich, którzy na tym skrawku Rzeczypospolitej mieszkają.

Czy zdaniem Księdza Arcybiskupa ostatnie wydarzenia związane z zamachami terrorystycznymi i wojna na Wschodzie mogą zmienić oblicze świata, czy mają wpływ na nasze życie, na nasze społeczeństwo?

Powinny, ale doświadczenie jest inne. Nikt nie potrafi dziś dokładnie wyliczyć ilu Żydów zginęło w czasie wojny. Mówi się o milionach ofiar. Czy świat zmienił się pod wrażeniem tej hekatomby? Kto dzisiaj pamięta, ilu Ormian zginęło na początku XX wieku, też miliony istnień ludzkich, i nic z tego nie wynikło. Ilu ludzi zginęło w czasie Rewolucji Francuskiej, Rewolucji Październikowej, w czasie wojen różnego rodzaju. Niestety, wspomniane wydarzenia, nie wywołały jakichś wielkich przełomów w ludzkiej świadomości.

A jednak, Pan Bóg w ciągu historii daje nam wiele znaków. Chodzi o to, żeby ludzie wreszcie zatrzymali się i pomyśleli, że jednak trzeba żyć inaczej. Ten nowojorski zamach na pewno jest wstrząsem, ale nie wiążę zbyt wielkich nadziei, że wszystko się zmieni. Powinno, bo są to znaki. Znaki trzeba umieć odczytywać. I nie tyle podchodzić do nich emocjonalnie, ale zadać sobie trochę głębsze pytania. Ale jeżeli zamykanie kościołów, wysadzanie ich w powietrze nie ruszyło sumieniami ludzkimi, jeżeli targnięcie się na życie Ojca Świętego nie ruszyło sumieniami ludzkimi, to dlaczego miało by ruszyć sumieniami ludzkimi zawalenie się dwóch wież, chociażby z kilkoma tysiącami ofiar? To wszystko jest konsekwencją pewnego zjawiska. W pewnym momencie została zlekceważona pewna granica. W historii notujemy wiele zbrodni, ale ocena była jednoznaczna. Dzisiaj mamy do czynienia już nie z przekroczeniem, ale właśnie z lekceważeniem wszelkich granic, także moralnych. Życie ludzkie nie ma obiektywnej wartości, nie ma już żadnej świętości, żadnej obiektywnej wartości. Zlekceważenie tych naturalnych dla ludzkości granic prowadzi konsekwentnie do takich skutków, jakie obserwujemy. Patrzę na to zjawisko z przerażeniem. Owszem, zdumiewa wyrachowanie zamachowców, którzy nie wahali się zamanifestować swoich przekonań kosztem tysięcy istnień ludzkich. Złamali w tym momencie zasadę świętości życia ludzkiego. Ale trzeba mieć świadomość, że ta świętość już dawno została złamana. Nie Arabowie, lecz przecież nasi rodacy, przekraczają i łamią granice świętości, które należą fundamentów do naszej polskiej i europejskiej kultury. To, co słyszymy o pseudoartystach, którzy się produkują w Brukseli, czy w Anglii, w sposób urągający podstawowym zasadom naszej cywilizacji, bez szacunku ani do Ewangelii, ani do Chrystusa Zbawiciela, ani do Matki Najświętszej, to budzi zdumienie. Jeżeli łamie się własne granice świętości, to czemu się dziwić, że ktoś, kto nie należy do naszej kultury, niewierzący w Pana Jezusa i Matkę Najświętszą, czy wróg chrześcijaństwa, robi coś podobnego. Trzeba wreszcie otworzyć oczy i popatrzeć na wspomniane wydarzenia z pełną perspektywą i z wyciągnięciem wszystkich wniosków. Akty terrorystyczne w Nowym Jorku w sposób drastyczny pozbawiły życia tysiące ludzi. Tymczasem są inne działania (też przekraczanie granic świętości), które pozbawiają życia moralnego wcale nie mniejszą ilość osób, a może jeszcze większą. Jeżeli nie potrafimy na to spojrzeć właśnie tak głęboko i szeroko, to będziemy zaskakiwani co chwilę nowymi sensacjami, i na tym się skończy.

Czy w takim razie w czasach komputeryzacji i przyspieszonego rozwoju, a jednocześnie kryzysu duchowego współczesnego świata łatwo jest być biskupem?

Nie wiem, czy jest łatwo. Gdybym był biskupem razem ze św. Piotrem, a potem może w X w. ze św. Wojciechem, a może jeszcze w jakimś innym czasie, to mógłbym coś powiedzieć z własnego doświadczenia. Zdaje się, że każdy dźwiga swój krzyż. On jest przymierzony doskonale na miarę (tak jak ubranie czy buty) i dla każdego jest dokładnie taki, jaki potrafi udźwignąć donieść tam, gdzie potrzeba.

Czego chciałby Ksiądz Arcybiskup życzyć Słuchaczom „Radia Plus” i Czytelnikom „Czasu Miłosierdzia”?

Mój Boże, czego można życzyć. Przede wszystkim nie tylko Słuchaczom czy Czytelnikom naszego miesięcznika, ale wszystkim – nadziei. Wiara chrześcijańska jest religią nadziei. Jeżeli człowiek nie otworzy się na nadzieję, to niczego się nie nauczy ani z zamachów, ani ze swego życia. Człowieka bez nadziei życie niczego nie nauczy. To jest człowiek mało twórczy. Natomiast chrześcijaństwo jest religią, która każe patrzeć optymistycznie, z nadzieją. Chrześcijanin będąc nawet w największym dołku psychicznym czy fizycznym, zawsze ma nadzieję. Nadzieja dynamizuje do szukania wyjścia. To jest nam bardzo potrzebne. Narzekamy na sytuację polityczną, bezrobocie, na to i owo. Nie jest najtrudniejszym problemem, że ludzie są głodni, że nie mają pracy, że są może pokrzywdzeni... Ale problemem jest to, że współczesny człowiek, który niestety bardzo często jest pozbawiony pogłębionej refleksji religijnej, odrywa się od tradycji. Odrywa się od źródeł nadziei i wtedy jest bezradny, zostaje tylko rozpacz i lęk. I tego chciałbym życzyć, żebyśmy trzymali się naszych tradycji, żebyśmy zrozumieli wielkość i wartość wiary, którą otrzymaliśmy, za darmo, której nie wybraliśmy, ale otrzymaliśmy. By ona rozświetlała wszystkie mroki, które na ścieżkach naszego życia mogą się pojawić.

rozmawiał Ks. Zdzisław Karabowicz


powrót