Ks. Tadeusz Krahel
Ksiądz Józef Król – kapelan spod Narwiku

Ks. Józef KrólNajstarsi parafianie w Dąbrowie Białostockiej jeszcze pamiętają młodziutkiego księdza, który w latach 1933-1935 pracował w tej parafii jako wikariusz i prefekt. Bardzo był lubiany przez dzieci i szanowany przez starszych. Dla każdego miał dobre słowo i dużo kapłańskiej troski. Zginął jako kapelan w takich samych okolicznościach jak gen. Władysław Sikorski w katastrofie lotniczej w Gibraltarze.

Ks. Józef Król urodził się 21 III 1906 r. we wsi Ignacówka koło Jędrzejowa na Kielecczyźnie. Jego rodzice, Andrzej i Rozalia z Marcinkowskich, mieli 9 synów i 2 córki. Prowadzili nieduże gospodarstwo rolne. Józef, po ukończeniu szkół w rodzinnych stronach, udał się w 1925 r. do Seminarium Duchownego w Wilnie. Tu studiował również na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Stefana Batorego. Studia ukończył w 1933 r. i dnia 4 czerwca w kościele św. Jana przyjął święcenia kapłańskie z rąk Arcybiskupa Romualda Jałbrzykowskiego. Pierwszą placówką pracy była parafia Lipniszki, skąd pod koniec wakacji został przeniesiony na wikariat do Dąbrowy, gdzie proboszczem i dziekanem był ks. Leopold Chomski, wcześniej profesor Wileńskiego Seminarium Duchownego i prefekt Gimnazjum im. Zygmunta Augusta w Wilnie. W tej ponad siedmiotysięcznej parafii pracy było pod dostatkiem. Dał się poznać z gorliwości w pracy i w kościele i szkole. Był bardzo szybkim i energicznym. Gdy ktoś z parafian go zapytał - jak wspomina ks. infułat Zygmunt Lewicki - dlaczego "tak się spieszy", on odpowiedział: "ja wszystko robię szybko, tylko modlę się powoli". Był najbardziej lubianym wikariuszem parafii dąbrowskiej okresu międzywojennego.

W 1935 r. arcybp Jałbrzykowski zamianował ks. Króla proboszczem parafii Balingródek w dekanacie kalwaryjskim koło Wilna, a w roku następnym przeniósł na bardzo odpowiedzialną placówkę do Jazna na samym krańcu północno-wschodnim Polski.

Parafia była bardzo rozległa i liczyła ponad 1400 wiernych, rozproszonych wśród ludności prawosławnej. Swoją gorliwą pracą i bezinteresownością zdobył zaufanie parafian, których zmobilizował do budowy nowego kościoła. Niestety, wybuchła II wojna światowa. 24 VIII 1939 r. ks. Król został powołany na kapelana wojskowego. Walczył w kampanii wrześniowej i z oddziałami wojska przekroczył granicę rumuńską. Przez kilka miesięcy przebywał w obozie dla internowanych. Stąd uciekł i przez Jugosławię i Włochy przedostał się do Francji, gdzie znowu formowało się wojsko polskie. Przebywał jakiś czas w Bretanii. Gdy naczelny wódz nakazał zorganizować Samodzielną Brygadę Strzelców Podhalańskich, biskup polowy Wojska Polskiego powołał ks. Króla na kapelana w tejże Brygadzie, a dziekanem duszpasterstwa tejże jednostki został ks. Antoni Warakomski.

Gdy Niemcy 9 IV 1940 r. zaatakowali Norwegię, alianci wysłali na pomoc Norwegom korpus ekspedycyjny, w skład którego weszli i nasi Podhalańczycy. Towarzyszyli im kapelani, a wśród nich ks. Król. Nasi żołnierze dokonywali tam "cudów bohaterstwa", uczestniczyli w zdobyciu Narwiku. Boje były niezwykle ciężkie, bardzo trudny był też teren górski. Wśród strzelców podhalańskich zawsze był ks. Król. "Bywało, sam objuczony plecakiem, coraz od któregoś ze strzelców bierze karabin, czy skrzynkę amunicyjną, aby mu ulżyć, opowiada zawsze coś wesołego i ciekawego, wyciąga ze swojego plecaka coś do palenia, jedzenia czy picia i częstuje wokoło. W najcięższych chwilach umie utrzymać dobry nastrój i samopoczucie, zawsze staje po stronie żołnierza". Bardzo piękne daje o nim świadectwo ppłk Władysław Dec, dowódca półbrygady: "Był to kapelan wielkiej uczciwości i szlachetnego serca - nie cierpiał fałszu i obłudy. Ten cichy i pokorny sługa Boży, gdy chodziło o krzywdę bliźniego umiał stawać sztorcem w obronie strzelców". Nic więc dziwnego, że "wszyscy bardzo go szanowali i cenili, gromadnie szli do niego do spowiedzi, nawet zatwardziali grzesznicy".

Niestety, niekorzystny dla aliantów rozwój sytuacji na froncie zachodnim, zmusił do wycofania się w początkach czerwca 1940 r. z Norwegii. Powrót do krwawiącej Francji i w obliczu jej klęski ewakuacja do Anglii. Ks. Król z Podhalańczykami znalazł się w Douglas i strzegł z nimi wschodnich wybrzeży Szkocji. Gdy gen. Władysław Sikorski po agresji Niemców na ZSRR podpisał układ polsko-sowiecki, ks. Król wyjechał z pracownikami powstającej ambasady polskiej do Moskwy, a potem do Kujbyszewa. Stąd udał się do organizującej się Armii Polskiej na terenie Kirgizji i Uzbekistanu. Otrzymał nominację na kapelana 7 Kresowej Dywizji Piechoty, organizującej się w Kermineh. Tu - jak pisze Stanisław Podlewski - "jest w swoim żywiole, zawsze otaczają go żołnierze, łakną słowa Bożego, wiadomości z Polski i ze świata. Po kilka godzin dziennie spowiada ich i komunikuje, mówi o Polsce, o szczęśliwym powrocie do ukochanej ziemi rodzinnej, do swoich najbliższych".

W czasie ewakuacji wojsk polskich do Iranu chciał pozostać w Związku Radzieckim, aby służyć Polakom pozostałym w tym kraju. Wyjechał jednak na Bliski Wschód i tam biskup polowy Józef Gawlina skierował go do I Korpusu Polskiego w Wielkiej Brytanii. Kapelanował tam wśród polskich żołnierzy i w Anglii i Szkocji. Serce jego rwało się jednak do kraju, skąd nadchodziły wieści o egzekucjach, masakrach i pacyfikacjach, a także o bohaterskiej walce oddziałów Armii Krajowej. Zgłosił się do Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie o pozwolenie na wyjazd do kraju jako cichociemny. Chce do rodzinnej Ziemi Kieleckiej, aby tam pomagać w walce. Odbywa przyśpieszony kurs spadochronowy, odpowiednie przygotowanie. Z Anglii leciał wojskowym samolotem do Gibraltaru, by stąd udać się do Bari we Włoszech i dopiero z tego miejsca miał być przerzucony do Polski. Zaraz po stracie samolotu z lotniska w Gibraltarze następuje katastrofa. Ginie w dniu 17 kwietnia 1944 r. w podobnych okolicznościach jak gen. Sikorski. Zwłoki ks. Króla zostały wydobyte z morza i pochowane na cmentarzu w Brockwood pod Londynem. Nie doleciał do rodzinnego kraju, nie doczekał się wolności, ale pozostawił po sobie pamięć kapłana oddanego całkowicie sprawom Bożym w człowieku.

Jako zakończenie przytoczę świadectwo Cezarego Szaszkiewicza: "Ks. Józef Król miał szczególny dar obcowania z ludźmi i podchodzenia do nich z dziwną prostotą: ludzką i serdeczną. Może właśnie ten dar jednał mu serca żołnierskie. Nie chciałbym tworzyć legend, lecz muszę na tym miejscu powiedzieć, że prócz tego daru posiadał jeszcze większą łaskę, jaką niewielu wielkich jego poprzedników posiadało: władzę kruszenia sumień jednym dobrym słowem, jednym spojrzeniem, lub często jedynym dobrym uśmiechem. Toteż byłem świadkiem, kiedy tych 'najbardziej zatwardziałych' do wiary przywracał z taką prostotą, z jaką musieli nawracać ongiś Apostołowie głosząc słowo Prawdy i Żywota. Byłem świadkiem kilku takich nawróceń ludzi, którzy przedtem z dumą podkreślali swoją obojętność dla spraw wiary.

(...) Miał dla każdego ten sam dobry uśmiech, z którym odwracał się od ołtarza, jeno bliższy, braterski i bardziej ludzki: rozumiejący. Kochał w żołnierzu człowieka, tego człowieka, którego w każdym umiał się doszukać".


powrót