Waldemar Smaszcz
Czułość czyli o poezji Zbigniewa Herberta

Zbigniew Herbert jest poetą czytanym, a co więcej - mamy niemało zapisów lektury jego wierszy. Z tym, że są to bodaj wyłącznie świadectwa "uczonych w piśmie" - krytyków, publicystów, filologów, którzy najczęściej swoje refleksje wpisują w przyjęte á priori założenia, podporządkowują uprawianej metodologii. Mój zmarły przyjaciel, poeta Wiesław Kazanecki, mawiał w takich przypadkach: już wiedzą, co chcą powiedzieć, szukają więc wierszy które by im to umożliwiły.

Przyznam, że niemal drażnią mnie ponawiane odczytywania twórczości Herberta przez pryzmat "Pana Cogito". Odbieram to jako lekturę ułatwioną, zbyt ulegającą łatwo narzucającym się tropom interpretacyjnym. W poezji Herberta jest bardzo wiele wierszy, które nie dają się wpisać ani w uprzywilejowany przez krytykę lat sześćdziesiątych nurt klasycystyczny, ani w tak eksponowany przez czytelników lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nurt moralizatorski. Są wiersze o cierpieniu, które jednak nie musi być degradujące, a przeciwnie, wynosi jednostkę nad zbiorowość. Podobnie ludzka egzystencja nie zawsze jest "dogłębnie przeniknięta" krzykiem, częściej - co jest zakorzenione w kulturze śródziemnomorskiej - towarzyszy jej milczenie; wszak to opłacone płaczki darły na sobie suknie, rozdrapywały ciało do krwi i donośnie lamentowały. Milczenie w polskiej poezji, przynajmniej od czasów Cypriana Norwida ma swoją wartość, można nawet mówić nim, zwłaszcza, gdy jest to "potężny", przejmujący pacierz.

Zbigniew Herbert, o czym zbyt rzadko już się dzisiaj wydaje pamiętać, debiutował tomem "Struna światła", umieszczając na początku jeden z najpiękniejszych liryków miłosnych naszej poezji - "Dwie krople":

Lasy płonęły -

a oni

na szyjach splatali ręce

jak bukiety róż

ludzie zbiegali do schronów

on mówił że żona ma włosy

w których się można ukryć

okryci jednym kocem

szeptali słowa bezwstydne

litanię zakochanych

Gdy było bardzo źle

skakali w oczy naprzeciw

i zamykali je mocno

tak mocno że nie poczuli ognia

który dochodził do rzęs

do końca byli mężni

do końca byli wierni

do końca byli podobni

jak dwie krople

zatrzymane na skraju twarzy

Wszystko w tym jedynym w swoim rodzaju liryku godne jest wręcz - powiedziałbym - kontemplacji. Zacznijmy od końca, od ostatniego wersu, najpiękniej wyrażającego żal za miłością, która gwiazdy porusza i słońce. Bo tylko miłość wielka jest możliwa, jak napisał w jednym z wierszy ksiądz Jan Twardowski. Te "dwie krople / zatrzymane na skraju twarzy", to nie tylko jakże subtelna parafraza znanego powiedzenia: podobni jak dwie krople wody, ale i dyskretny, lecz tym bardziej głęboki wyraz bólu po zagładzie dwojga kochanków, których miłość okazała się silniejsza niż śmierć. Niemal beznamiętny narrator tej opowieści przez cały czas znajdował się niejako poza ukazywanym ginącym światem. Rzeczywistość ogarniał z kosmicznej, czy może nawet boskiej perspektywy, ukazując własne widzenie dziejących się zdarzeń. I tylko poprzez zestawienie proporcji, w jakich zapisał historię dwojga zakochanych oraz pozostałej zbiorowości, ujawnił swoje emocje. Na dziewiętnaście wersów (wyłączam ostatni) jedynie trzy dotyczą rzeczywistości zewnętrznej w stosunku do pary bohaterów: "Lasy płonęły", "ludzie zbiegali do schronów", "Gdy było bardzo źle". Pozostałe składają się na niezwykłą opowieść o miłości na miarę dziejów Tristana i Izoldy. Jak bardzo musiała urzec narratora postawa kochanków, skupionych wyłącznie na swojej miłości, gdy wszystko wokół ginęło, skoro zupełnie w swojej relacji pominął losy całego świata. Tak naprawdę "ludziom" poświęcił tylko jedno zdanie, pisząc, że "zbiegali do schronów". Swój stosunek do dziejących się zdarzeń ujawnił przez odwołanie się od razu w pierwszej strofie do znanego przysłowia: nie żałuj róż, gdy płoną lasy. On właśnie żałuje róże dlatego, że lasy płoną. Dlatego o tym, co dzieje się dookoła, pisze tylko wówczas, gdy zagłada nieuchronnie zbliża się do ukazywanych bohaterów, trwających w miłosnym uścisku, z rękami splecionymi na szyjach, okrytych włosami kobiety, szepczących "litanię zakochanych", wreszcie wpatrzonych w siebie i odbijających się w swoich oczach. A to wszystko odbywa się na tle nieogarniętego kataklizmu, na miarę spełniającej się apokalipsy.

Narrator ocalał chyba tylko po to, aby opowiedzieć tę wstrząsającą historię. Przez cały czas był tak nią pochłonięty, że nie mógł pozwolić sobie choćby na odruch żalu. Dopiero, gdy wszyscy zginęli, zdobył się na jakże wzruszający komentarz. Ani jednym słowem nie wspomniał o ogromnej rzeszy pochłoniętych przez kataklizm ludzi, za to dwoje zakochanych wręcz sakralizował. Zauważmy, że w swoim wyliczeniu ich cech, na pierwszym miejscu użył przymiotnika "mężni". A przecież ani nie walczyli, ani nie narażali swego życia za innych. Czym więc zasłużyli na to właśnie określenie? Tym właśnie, że jako jedyni potrafili ocalić miłość, najważniejszą wartość z rzeczy świata tego. Dopiero na drugim miejscu wymienił poeta znaną z przysięgi małżeńskiej "wierność", ale i tak na tle tych dwu cech największe wrażenie - jak już wspomniałem - wywołuje określenie ich podobieństwa. To chyba najbardziej niezwykły i niesłychanie pojemny skrót językowy włączający narratora w sam środek ukazywanego świata. Poeta, w przeciwieństwie do Nike z wiersza "Nike która się waha", "nie wstydził się chwili wzruszenia" i nie pozostał w pozycji, w jakiej powinien wytrwać do końca. Zapłakał.

Przypomnijmy chociaż fragmenty przywołanego wiersza, pochodzącego z tego samego zbiorku, "Struny światła":

Najpiękniejsza jest Nike w momencie

kiedy się waha

prawa ręka piękna jak rozkaz

opiera się o powietrze

ale skrzydła drżą

widzi bowiem

samotnego młodzieńca

idzie długą koleiną

wojennego wozu

(...)

ów młodzieniec niedługo zginie

(...)

Nike ma ogromną ochotę

podejść

i pocałować go w czoło

ale boi się

że on który nie zaznał

słodyczy pieszczot

mógłby uciekać jak inni

w czasie tej bitwy

więc Nike waha się

i w końcu postanawia

pozostać w pozycji

której nauczyli ją rzeźbiarze

wstydząc się bardzo tej chwili wzruszenia

Zbigniew Herbert także rzadko pozwalał sobie na "chwile wzruszenia", częściej wykorzystywał lirykę maski, sięgał po motywy antyczne, a w pewnym momencie powołał do życia Pana Cogito i poprzez niego wyrażał swój stosunek do otaczającej rzeczywistości. Jednakże jego poezja ujawnia niemało szczelin, w których autor skrywał swoją czułość, a ta - powtórzmy za Norwidem - "bywa - jak pełen wojen krzyk: / I jak szemrzących źródeł prąd, / I jako wór pogrzebny... // I jak plecionka długa z włosów blond, / Na której wdowiec nosić zwykł / Zegarek srebrny..." Z tą czułością pisał o domu rodzinnym, o mamie, o policzku siostry, o gałęzi drzewa, o panu od przyrody, o swoim rodzinnym mieście. Zachował ja do końca, o czym świadczy wiersz pod tym właśnie tytułem w ostatnim zbiorku "Epilog burzy", który ukazał się na niewiele tygodni przed śmiercią poety:

Cóż ja z tobą czułości w końcu począć mam

czułości do kamieni do ptaków i ludzi

powinnaś spać we wnętrzu dłoni na dnie oka tam

twoje miejsce niech cię nikt nie budzi

Psujesz wszystko zamieniasz na opak

streszczasz tragedię na romans kuchenny

idei lot wysokopienny

zmieniasz w stękanie eksklamacje szlochy

Opisać to jest zabić bo przecież twa rola

siedzieć w ciemności pustej chłodnej sali

samotnie siedzieć gdy rozum spokojnie gwarzy

w oku marmurów mgła i krople toczą się po twarzy

Nieoczekiwanie więc liryka Zbigniewa Herberta zamknęła się piękną ramą - nie krzyku Marsjasza, ani krzyku umierającego, lecz zamglonych łzami oczu i kropel łez toczących się po twarzy.


powrót