Waldemar Smaszcz
Świadectwo chrześcijańskiej miłości


   Przeczytałem najnowszą książkę ks. Tadeusza Krahela „Błogosławiony Henryk Hlebowicz” dokładnie w piętnastą rocznicę męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. W tej sytuacji opowieść o niezwykłym kapłanie, wyniesionym na ołtarze przez Ojca Świętego Jana Pawła II wśród 108 męczenników z czasów II wojny światowej, uzyskała dodatkowy kontekst. Ks. Jan Twardowski napisał kiedyś: „W pierwszych wiekach chrześcijaństwa być świadkiem Chrystusa - znaczyło to samo, co być męczennikiem”. Okazało się, że nie tylko w pierwszych wiekach, ale przez cały czas trwania Kościoła. Jest to prawda z całą pewnością nieobca wielu kapłanom, o czym świadczy właśnie życie bł. ks. Henryka Hlebowicza. Chociaż został wyświęcony już w wolnej Polsce, 20 lutego 1927 roku, gdy Kościół po ponad wiekowej niewoli i prześladowaniach, cieszył się nie tylko wolnością, ale i życzliwością w odrodzonej ojczyźnie, on niejako z góry godził się na to, że Jezus, za którym poszedł, może wyznaczyć mu drogę całopalnej ofiary. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć słowa o gotowości do męczeństwa, i to zapisane w momencie, gdy spełniło się jego największe pragnienie, a on sam stanął u progu świetnej przyszłości. Uzyskawszy magisterium na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, przygotowywał rozprawę doktorską, zaś zaprzyjaźniony z nim ks. Władysław Korniłowicz namawiał go na dalsze studia w Rzymie. I właśnie wówczas napisał:

   „Tobie Ojcze, przez Syna Twojego, Pana i Przyjaciela mojego, przez przeczyste serce Najświętszej Maryi, Matki mojej, za wstawiennictwem św. Tereni, siostry mojej - dzisiaj, sprawując po raz pierwszy Najświętszą Ofiarę - wraz z Nią oddaję siebie całego, całe życie moje z każdą jego chwilą, wszystkie zdolności i siły moje - cały czas mój i prace moje - każde niepowodzenie, smutek i cierpienie - każdą radość, wesele i powodzenie - oklaski, pochwały i wywyższenia - wzgardy, obojętności i poniżenia. Ofiaruję to wszystko i siebie całego na większą Chwałę Twoją. Pragnę jej Ci przysporzyć - całym życiem swoim i jak najwięcej. A sposób? Ty wskażesz mi sam, Panie! Chcę żyć i pracować tylko dla Ciebie. A nawet nie chcę koniecznie żyć i pracować..., bo może każesz mi jutro zakończyć to życie..., może zechcesz, bym to życie na łożu boleści przepędził... Nie pragnę owoców mych trudów i życia. Jestem i chcę być tylko Twoją Ofiarą. Racz ją tylko przyjąć, Panie. Racz przyjąć przemienioną, oczyszczoną - przez Maryję Najświętszą. Racz ją dołączyć do Ofiary Syna Twego... za dusze, które mi powierzyłeś od wieków. Za te dusze, Panie, dzisiaj... siebie kładę na patenę obok Syna Twego...”
   Trudno o bardziej jednoznaczne wyrażenie gotowości do złożenia ofiary z siebie samego. Młody kapłan, pełen radości z otrzymanej łaski, miał świadomość, że Pan może nim dysponować do końca, może nawet już w momencie sprawowania pierwszej eucharystii powołać go do poświadczenia życiem, że jest kapłanem Chrystusowym. Nie było to przy tym wyznanie jednorazowe. Ks. Henryk Hlebowicz, o czym pisze autor książki, w każdej chwili gotów był poddać się woli Bożej, stąd tak wiele było w jego krótkim życiu (zginął mając zaledwie 37 lat) sytuacji zwrotnych, zasadniczo odmieniających kapłańskie drogi.
   Już we wczesnym dzieciństwie doznał wraz z całą rodziną jakże polskiego losu - bezprawia zaborcy i konieczności poświadczenia cierpieniem wierności Bogu i Ojczyźnie. Urodził się w polskiej rodzinie kresowej o wielkich tradycjach - „Przedstawiciele obu rodów - Hlebowiczów i Chreptowiczów (to nazwisko rodowe matki) - piastowali w przeszłości - napisał ks. Tadeusz Krahel - szereg wysokich stanowisk w Wielkim Księstwie Litewskim. Bywali nawet kanclerzami litewskimi i wojewodami wileńskimi, smoleńskimi, mińskimi.” Niestety, upadek niepodległości ojczyzny i bezkompromisowa postawa kolejnych pokoleń Hlebowiczów i Chreptowiczów wobec zaborcy sprawiło, że w czasach, gdy Henryk przyszedł na świat, z dawnej świetności niewiele zostało. Ojciec nie posiadał już żadnego majątku ziemskiego i utrzymywał rodzinę z pracy w grodzieńskim Banku Ziemskim. Ale w ich miejskim domu panował ten sam duch religijny i patriotyczny, co w kresowych dworkach, ostoi polskości. Ta atmosfera zadecydowała zapewne o późniejszych wyborach bł. Henryka Hlebowicza. Musiała też promieniować na zewnątrz, skoro w 1912 roku, a więc w okresie, gdy wydawało się, że czas największych prześladowań skończył się ostatecznie po słynnych ukazach z 1905 roku, carski gubernator zażądał od Franciszka Hlebowicza potwierdzenia lojalności wobec władz. Oznaczało to konieczność przejścia na prawosławie, a więc wyrzeczenia się wiary ojców. Konsekwencja odmowy mogła być tylko jedna - skazanie na tzw. „obrusienije”, czyli zesłanie w głąb Rosji. Ojciec nie miał najmniejszych wątpliwości, jaką podjąć decyzję, chociaż jej konsekwencje dotykały całą rodzinę. Tak więc niemal w ostatnim roku niewoli rodzina Hlebowiczów została zesłana do Orenburga, miasta nad rzeką Ural, leżącego na granicy Europy i Azji. W przeszłości przebywało tam tak wielu Polaków, że nawet wzniesiono świątynię rzymsko-katolicką. Ośmioletni Henryk, gdy uczęszczał na Msze święte, mógł przeczytać na jednej z ławek: „Tu modlił się Tomasz Zan”. Z całą pewnością te tradycje, przypominające młodych promienistych, filomatów i filaretów, którzy niemal sto lat wcześniej wytyczali zesłańcze szlaki, przemierzane później przez kolejne „pokolenia żałobami czarne”, były najlepszą szkołą patriotycznego wychowania.
   Ale umiłowanie własnej ojczyzny w przypadku Henryka Hlebowicza nie oznaczało nigdy nienawiści, czy choćby niechęci do obcych, nawet jeżeli należeli do narodu uciskającego Polskę. Nieliczne już wówczas rodziny zesłańcze żyły nie tylko we własnym kręgu, ale wśród miejscowej rosyjskiej społeczności. Mały Henryk, ucząc się w orynburskim gimnazjum, przeszedł praktyczną lekcję tolerancji i miłości bliźniego.
   Rodzina Hlebowiczów przeżyła tam też bardzo trudne chwile, gdy ich tak zdolny, ale wątły syn, ciężko zachorował na tyfus. Nadzieja na powrót do zdrowia była niewielka. Lekarz-Rosjanin powiedział nawet: „żyźń jego w rukach Boga” i mogło to pozostać najważniejszym hasłem całego krótkiego życia dzisiejszego błogosławionego, zawsze z całą ufnością oddającego się „w ręce Boga”.
   Wracając zaś do formowania się postawy ks. Henryka Hlebowicza, uznawanego powszechnie za prekursora chrześcijaństwa posoborowego, trzeba podkreślić, że Pan Bóg od najmłodszych lat wytyczał mu drogi, które wystarczało tylko przemierzać z ufnością, by - używając skrótu myślowego - trafić ostatecznie na ołtarze.
   Podsumujmy więc te pierwsze najważniejsze doświadczenia dzisiejszego błogosławionego: syn polskich zesłańców, wychowujący się w domu o żywych tradycjach religijnych i patriotycznych, ale i wśród kolegów Rosjan, był ministrantem u księdza pochodzenia niemieckiego, który nauczał go także religii. Gdyby chciał widzieć w każdym obcym zagrożenie własnej tożsamości, nigdy nie mógłby zdobyć się na otwarcie na innych, co było tak charakterystyczne dla późniejszego duszpasterza młodzieży akademickiej Wilna, miasta wielu narodowości, wyznań i kultur.
   Przebywając „wśród obcych”, znajdował się także „wśród swoich”, spotykał ludzi, którzy rozpoznali jego żywy umysł, niepospolite zdolności i niezwykłą osobowość. Ks. Tadeusz Krahel opowieść o bł. ks. Henryku Hlebowiczu wzbogacił licznymi dokumentami. Jednym z najbardziej wzruszających, obok osobistych wypowiedzi bohatera, jest dedykacja na książeczce do nabożeństwa, zatytułowanej „Książka misyjna zawierająca modlitwy i nauki najstosowniejsze, aby sobie zapewnić zbawienie” (Kraków 1907), jaką wpisał prof. Adolf Porfianowicz, dyrektor orenburskiego gimnazjum. Podarował ją swojemu niezwykłemu uczniowi, gdy ten w 1921 roku, wraz z rodziną, powracał do ojczyzny. Siedemnastoletni maturzysta otwierając ten modlitewnik mógł przeczytać: „W modlitwie i myśli nabożnej człowiek znajduje często odpowiedź na najważniejsze swe zapytania. Pamiętaj o tym zawsze, moje dziecko, i nie słuchaj tych, co się z pobożności śmieją. Twój A. Porfianowicz (1 maja 1921 roku)”.
   Jeżeli się miało takich nauczycieli i umiało się korzystać z ich obecności, nic dziwnego, że wszystkie wybory okazywały się te najwłaściwsze, pozwalające zmierzać ku obranym celom najprostszą drogą. Chociaż dla kogoś z zewnątrz droga ks. Henryka Hlebowicza z pewnością nie wydawała się tak prosta. Można - o czym wnikliwie pisze w swojej książce ks. Tadeusz Krahel - stawiać pytania, co sprawiło, że tak świetnie zapowiadająca się kariera naukowa młodego zastępcy profesora (liczył wówczas 26 lat!) w Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, nieoczekiwanie załamała się. Mając dwa doktoraty, uzyskane na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Angelicum w Rzymie, ledwie przez kilka lat wykładał na uniwersytecie.
   Ks. Tadeusz Krahel, zaznaczając, że fakt ten różnie był komentowany, nie starał się dołączyć do tych, którzy „wiedzą lepiej”. Po prostu zawierzył samemu bohaterowi, który po święceniach kapłańskich tak napisał w liście do rodziców, powtarzając za św. Pawłem: „... szczęście moje od dnia tego zawsze będzie nie gdzie indziej, tylko w krzyżu. Już teraz niczego nie pragnę, jak tylko Jezusa i to Ukrzyżowanego. (...) Chwil, jakie przeżywałem przy święceniach, niepodobna opisać, ani nawet opowiedzieć. Najbardziej może wzruszające było namaszczenie rąk i udzielanie władzy odpuszczenia grzechów, gdy chór śpiewał: Już nie nazwę was sługami, ale przyjaciółmi swymi. Nie mogę jeszcze teraz uprzytomnić sobie, że jestem kapłanem... na wieki”.
   Ktoś, kto tak głęboko przeżywał dar i tajemnicę kapłaństwa, nigdy nie mógł przystać, by jakiekolwiek sukcesy czy tytuły przesłoniły ten najważniejszy - przyjaciel Najwyższego Kapłana.
   Wzruszająca jest ta opowieść ks. Tadeusza Krahela, wielkiego znawcy historii Kościoła na dawnych Kresach Rzeczpospolitej, o jednej z najpiękniejszej postaci kapłanów ukształtowanych przez tradycje, na których wyrośli nie tylko „rycerze znad kresowych stanic”, ale i ofiarni duchowni, gotowi ponieść największą ofiarę dla Tego, który ich wybrał. Pełnili do końca posługę wśród wiernego ludu, nie opuszczając swojej owczarni nawet wówczas, gdy wydawano na nich wyroki śmierci. Ks. Henryk Hlebowicz pozostał wierny słowom, które wypowiedział z ambony na pół roku przed śmiercią: „A jeśli już ofiara jest niezbędna..., przyjmij ją od tego, komu Syn Twój nakazał dawać świadectwo prawdzie i polecił Boga słuchać najpierw niż ludzi.”


powrót