Moja pielgrzymka
XII Białostocka Piesza Pielgrzymka na Jasną Górę

Justyna Krukowska


        Tegoroczne wakacje miałam zaplanowane już od bardzo dawna. Wiedziałam, że ponad dwa miesiące spędzę w malowniczej miejscowości pod Nowym Jorkiem. Perspektywa tego wyjazdu radowała mnie podwójnie: z racji na niezwykłość samego miejsca i na możliwość sprawdzenia i podszkolenia języka, który z wielkim zamiłowaniem studiuję. Tymczasem okazało się, że moja radość i ekscytacja były przedwczesne. W drodze na największe lotnisko europejskie we Frankfurcie nad Menem niespodziewaną przeszkodą okazał się nagły atak kolki nerkowej i zamiast w samolocie do Nowego Jorku znalazłam się na oddziale urologii w Magdeburgu. Zamiana, którą trudno uznać za korzystną. Wzbierały we mnie złość, rozżalenie, bunt: dlaczego? Jednakże fachowa opieka i zacisze szpitalnego pokoju poprawiały nie tylko mój stan fizyczny, ale też działały jak balsam na moje wzburzone myśli. Po pewnym czasie potrafiłam już przyjąć taki obrót sprawy ze spokojem i ufnością: jeżeli to było wolą Bożą, to znaczy, że tak będzie dla mnie lepiej. W takich to okolicznościach, w dalekim Magdeburgu, odżyło we mnie pragnienie, które zrodziło się rok wcześniej, ale zostało przyćmione blaskiem nowojorskiej wyprawy: żeby pójść na pielgrzymkę do Częstochowy. Teraz okazało się to całkiem realne i cudem właściwie, wbrew wcześniejszym planom, znalazłam się trzydziestego lipca o 6 rano w Katedrze, w gronie osób rozpoczynających uroczystą Mszą świętą XII Białostocką Pieszą Pielgrzymkę na Jasną Górę.
        Pielgrzymka jest zjawiskiem bardzo specyficznym: zupełnie niezrozumiała dla ludzi z zewnątrz, roztacza niesamowity czar nad tymi, którzy się z nią zetknęli. To właśnie zapał ludzi, którzy byli, sprawił, że i we mnie rozgorzała podczas ubiegłorocznych wakacji chęć spróbowania. Bo jakże tu nie przyłączyć się do czegoś, co liczni uczestnicy jednogłośnie wychwalają i wynoszą pod niebiosa. Uzbrojona w wiedzę zasłyszaną od znajomych wyruszyłam więc rok temu z wielką werwą i jeszcze większym oczekiwaniem doświadczenia niesamowitej atmosfery, o której tyle mi opowiadano. I tu wielkie zaskoczenie: przez pierwsze trzy dni nie mogłam zupełnie zrozumieć, co takiego fascynującego jest w pielgrzymce. Dla mnie była ona przede wszystkim trudem i to tak dużym, że byłam bliska rezygnacji. Jednak po trzech dniach nastąpił przełom i kolejne dni były już czasem odkrywania niezwykłości miejsc, ludzi, atmosfery i zachwytu nad najprostszymi sprawami. Sama nie wiem jak i kiedy połknęłam tego bakcyla pielgrzymkowego, który sprawia, że po powrocie z pielgrzymki już myśli się o następnej. Przynaglana właśnie tym niezrozumiałym dla mnie samej pragnieniem w tym roku już po raz drugi wyruszyłam na pątniczy szlak. Piszę „już", chociaż bardziej właściwie byłoby chyba powiedzieć „dopiero", bo przecież wielu ludzi drogę tę przemierza rokrocznie od kilku czy kilkunastu lat. Kierowana patriotyzmem lokalnym zapisałam się do grupy katedralnej, czyli błękitnej-studenckiej.
        Z chwilą, gdy wyrusza się na pielgrzymkę, świat pozostaje niby ten sam, ale jednak staje się jakoś inny. Teraz inne rzeczy stają się istotne, inny jest ich wymiar i wartość, zmieniają się tematy rozmów, zmienia się podejście do drugiego człowieka. Gdy do siebie nawzajem zwracamy się „bracie", „siostro", jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają bariery wiekowe, klasowe, intelektualne, majątkowe: pielgrzymka w niesamowity sposób zrównuje ludzi. Pogoda jest przecież taka sama dla wszystkich, wszyscy mają do pokonania ten sam dystans, wszyscy wreszcie modlą się wspólnie do tego samego Boga. Kiedy myślę o tym, co dla mnie znaczy pielgrzymka, widzę ją w dwóch kategoriach: to, że nakłada na mnie jakieś obowiązki, ale przede wszystkim daje mi pewne elitarne prawa, których nic innego nie może mi zapewnić. Z jednej strony rzeczywistość pielgrzymki stawia przede mną pewne wymagania: wstawanie skoro świt, a czasem nawet jeszcze wcześniej, przemierzanie dzień w dzień trasy o przeciętnej długości trzydziestu kilku kilometrów bez względu na warunki pogodowe. Jednocześnie jednak jako pielgrzym doświadczam niesamowitej Bożej opieki i ludzkiej życzliwości. Wyruszając w drogę, mam w pamięci słowa, że jako pielgrzymowi nic mi się nie należy. Pamiętam też o nauczaniu Jezusa: „Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi."(Mt 6, 26). Zaskakujące, jak bardzo ta prawda staje się rzeczywista na pielgrzymce. Długo nie mogłam zrozumieć, skąd u ludzi spotkanych na trasie tyle życzliwości i serdeczności względem pielgrzymów. Kiedy na miejsce postoju zachodzi grupa kilkuset osób, a stoły są tak suto zastawione, że nie tylko każdemu wystarczy, ale jeszcze zostanie, to nie sposób nie zastanowić się nad powodami tej niezwykłej gościnności. I znowu słyszę słowa Chrystusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili"(Mt 25,40). I tak sobie myślę, że teraz lepiej te słowa zapamiętam. Do tej pory zawsze czułam, że to ja mam czynić dobro wokół, nie myślałam nigdy, że mam być tym najmniejszym, który potrzebuje pomocy. Łatwiej jest obdarowywać niż przyjmować dary. Pielgrzymka uczy przyjmowania z wdzięcznością. Ludzie dają pielgrzymom to, co mają najlepszego. Ich otwarte domy są wyrazem otwartych serc, a przyjmując mnie w swoje progi przyjmują kogoś więcej- Boga, który kocha mnie do tego stopnia, że utożsamia się ze mną, roztaczając nad moją osobą swoisty niebiański immunitet: wszystko, co czynicie jej, czynicie mnie, Bogu. Chroniona tak potężnymi słowami czuję, że Bóg jest bardzo blisko mnie, a ja sama, często nawet o tym nie wiedząc, jestem Jego znakiem dla świata i innych ludzi. Zmęczenie i troski pielgrzymiego dnia codziennego czasami spychają gdzieś w kąt umysłu tę piękną prawdę, lecz uwypukla się ona wówczas, gdy wchodzących pielgrzymów proboszcz wraz z parafianami wita chlebem i solą, a kościelne dzwony biją jak na Boże Ciało. Czuję się też wyjątkowa dlatego, że nasz biskup wspiera mnie jako pielgrzyma swoją modlitwą, zapewnia o modlitwie całego Kościoła białostockiego, a jego troska jest tak wielka, że nie cofa się nawet przed odwiedzeniem pątników aż dwukrotnie: w Hodyszewie i w Siennicy, dokąd, jak powiedział, sprowadziła go tęsknota za nami, pielgrzymami. To niesamowite czuć taką jedność Kościoła i mieć świadomość, że jest się jego integralną częścią. Czasami mówi się, że pielgrzymka ma dwa wymiary: wymiar fizyczny w postaci 486 kilometrów od Białegostoku do Jasnej Góry i wymiar pielgrzymowania duchowego, które w tym roku odbywało się pod hasłem „Przyjdź Światłości Sumień" i było szczególnie poświęcone Duchowi Świętemu. Wydaje mi się, że każdy odkrywa jeszcze swoje, nikomu nieznane, wymiary pielgrzymowania. Podczas drogi pojęcie czasu w światowym znaczeniu zaciera się i często słyszę wokół siebie pytanie: "Jaki mamy dzisiaj dzień?" Ksiądz przewodnik, duchowy opiekun grupy czuwający nad nią jak troskliwy ojciec, ujmuje ten fakt z właściwą sobie odkrywczością: „Czas jest Miłością". Dzień piąty, wieczór. Wszyscy spotykamy się na wspólnym ognisku, które weszło już na stałe w program pielgrzymki. Inny element pielgrzymkowej tradycji to mecz piłki nożnej jedenastego dnia w Marcinkowie: sześć drużyn, gorący doping, emocje dorównujące tym na mistrzostwach świata. I wreszcie dzień czternasty- ostatni. Kogut samochodu pilota tym razem ogłasza pobudkę wyjątkowo późno- kwadrans po szóstej. Już przy zdawaniu bagaży rano czuje się odświętny nastrój. W oczach migają koszulki amarantowe, zielone, fioletowe, błękitne, przywdziane specjalnie na tę okazję. Na ogorzałych twarzach uśmiech, o bąblach na stopach dawno już nikt nie pamięta. Jak co dzień wyruszamy ze znakiem krzyża. Wszystko jest tego dnia wyjątkowe, bo ostatnie: Godzinki, których tekst zna się już właściwie na pamięć, różaniec, śpiewy przy wtórze gitary. Kilometry uciekają niepostrzeżenie- już Przeprośna Górka, ostatni postój przed Jasną Górą. Tu zatrzymujemy się dłużej, dziękujemy sobie nawzajem za wspólnie przeżyte chwile i wspólne wędrowanie, przepraszamy tych, wobec których zawiniliśmy. Na sygnał pilota ustawiamy się w grupy, aby przemierzyć ostatnie dziesięć kilometrów. Wchodzimy w Aleję Najświętszej Maryi Panny. Czuje się zmęczenie, ale wzruszenie i radość są nieporównywalnie większe. Wszyscy jakby dostają skrzydeł, śpiewy i klaskanie dudnią gromko i słychać je chyba w całej Częstochowie. Dochodzimy pod klasztor. Klękamy, każdy schyla się i ze czcią całuje ziemię. Z tłumu ponad tysiąca klęczących słychać głos księdza Jarka: „XII Białostocka Piesza Pielgrzymka na Jasną Górę melduje swoje przybycie." Wstajemy, idziemy do Kaplicy Cudownego Obrazu. Matko Częstochowska, oto jesteśmy.
        Co zostanie po pielgrzymce? Piękna opalenizna zniknie po kilku tygodniach, ale pozostanie coś dużo ważniejszego. Pielgrzymka się nie kończy, ona trwa. Trwa też świadomość, że przecież całe nasze życie tutaj jest jedną wielką pielgrzymką. W tej pielgrzymce nie jesteśmy sami. Każdy z nas może zawsze zawołać do Matki: „Bądź Królową moich czystych myśli
Uchroń przed brudem me serce
Nie pozwól kochać świata bez krzyża
Bądź ze mną gdy czekam na niebo wieczne."


powrót