Andrzej Kijowski
Uspokojenie

Usłyszałem kiedyś przez drzwi, jak mój syn uczy się Uspokojenia Słowackiego. Jest u nas kolumna w Warszawie... nie! Co nam zdrady! Jest u nas kolumna w Warszawie... I powtarzał: Co nam zdrady... Co nam zdrady. Kiedy się już nauczył, "pan od polskiego" kazał mu opuścić "Co nam zdrady", a zaczynać od razu od kolumny, na której usiadają podróżne żurawie...

Z tego wiersza wszyscy pamiętamy przede wszystkim obraz Starego Miasta nakreślony w pierwszych dwunastu linijkach: trójca świecących wież Świętego Jana... ciemna ulica... w perspektywie sinej... szkła okien uderzone płomieniem latarni... Dalej snuje się apokaliptyczne proroctwo jakiegoś poruszenia ludowego, brzmiące tonem groźby i przestrogi, a zarazem pełne ufności w prawość i czystość wydarzeń powstających w wąskich uliczkach, zamieszkałych przez rzemieślniczą biedę:

Krzyk jeden jak burza ponura.

Nie wiem Niech żyje Polska, czyli też krzyk "hurra!"...

W późniejszym ujęciu poeta ten dwuwiersz ścieśnił w jeden, wyraźniejszy w intencji: jedno vivat szewieckie i hura, prowadząc szybciej do końcowej apostrofy. Jeśli - powiada w niej - są w historii także objawienia rozumu społecznego i jeśli w kraju lud do objawień podobnych zdolny, to historia nabiera sensu, naród odnajduje wartość, a człowiek, który wszędzie szuka zdrad, spisków, zbrodni i głupoty albo dzieckiem być musi, lub na serce chory.

U końca poematu Słowacki wraca znowu do motywu zdrady, który zdaje się być śladem jakiejś polemiki.

Uspokojenie powstało z końcem 1844 lub z początkiem 1845 roku. Trwała wtedy na emigracji dyskusja o zdradzie narodowej. bezpośredni powód dał artykuł Ostrowskiego w demokratycznej Nowej Polsce; publicysta ten, zwany Ibusiem, powszechnie uważany za złośliwego potwarcę, oskarżył o zdradę generała Ramorina, jego szefa sztabu Władysława Zamoyskiego oraz księcia Adama Czartoryskiego. Artykuł wywołał reakcję łańcuchową zaprzeczeń, replik, wyjaśnień i wzniecił wstrętną wrzawę wokół wydarzeń sprzed trzynastu lat.

Sprawa nie była nowa. Generał Ramorino, ex-oficer napoleoński włoskiego pochodzenia, który jako ochotnik z Francji przybył do Polski walczyć w wojnie powstańczej, otrzymał był misję wyprawy na Podlasie, w rejon Międzyrzeca, stał tam rosyjski korpus generała Rosena. Był już sierpień 1831 roku, armia feldmarszałka Paskiewicza zbliżała się do Warszawy od północy i zachodu, gotowała się przerzucić pod Górą Kalwarią most przez Wisłę dla połączenia z Rosenem i zamknięcia w pierścieniu stolicy wraz z całą armią polską. Ramorino miał znieść korpus Rosena: dano mu na ten cel blisko połowę całej armii. Akcję miał wykonać szybko, nie oddalając się zbytnio od miasta, aby mu pospieszyć z odsieczą, gdy się szturm zacznie. A on tymczasem szedł powoli, zdawał się umyślnie zwracać uwagę na swoje manewry, tak przy tym klucząc, jakby unikał kontaktu bojowego z nieprzyjacielem o wiele od Polaków słabszym. Pozwolił w końcu wymknąć się Rosenowi, a w ślamazarnym pościgu za nim zapuścił aż po Terespol. Nie zdążył przybyć przed szturmem Paskiewicza na reduty Woli, o jakie 30 km od miasta zastała go wiadomość o upadku stolicy i zarazem rozkaz natychmiastowego marszu na Modlin, gdzie też zgromadziła się armia główna. Ramorino nie wykonał tego rozkazu. Wyruszył w kierunku zupełnie przeciwnym na południowy zachód, w Lubelskie, na Janowiec, Zawichost, jakby w ucieczce przed Rosenem, idącym w jego ślady. Wciąż bez bitwy, doszedł do granicy galicyjskiej, gdzie broń złożył przed Austriakami.

Wyprawę Ramorina uważano za bezpośredni powód upadku powstania i najróżniejsze domysły tworzono na emigracji na temat postępowania tego oficera. Wojskowi podejrzewali wprost, że był z Rosjanami w zmowie i przypominali jego dziwaczne postępowanie w jednej z wcześniejszych wypraw. Nawiasem mówiąc, Ramorino, który walczył później w służbie króla Sardynii, po przegranej bitwie pod Novarą w 1849 roku, został przez własnych ziomków oskarżony o zdradę i stracony. Jak mógł jednak generał Krukowiecki, ostatni dyktator powstania, powierzyć połowę armii właśnie temu człowiekowi, o którym powszechnie wiedział, że najwyżej pułkiem potrafi dowodzić? Byłżeby zdrajcą sam Krukowiecki? Demokraci z obozu Lelewela inaczej na to odpowiadali. Szefem sztabu Ramorina podczas nieszczęsnej wyprawy był Władysław Zamoyski. najbliższy współpracownik księcia Adama Czartoryskiego; ten ostatni opuścił był Warszawę razem z armią Ramorina i towarzyszył jej jako osoba prywatna. Otóż - twierdzili demokraci -Zamoyski i Czartoryski skłonili Ramorina do marszu w Lubelskie, sam książę agitował oficerów przeciw łączeniu się z armią główną, a wszystko po to, aby wojnę zakończyć i uzyskać atuty do dyplomatycznych zabiegów. Zwolennicy księcia za sprawców klęski mieli właśnie demokratów, klęskę powstania sprowadziła anarchia, która objęła władzę nad stolicą w noc 15 sierpnia, kiedy tłum podburzony przez klubistów mordował więźniów stanu, zmuszając do ustąpienia Rząd Narodowy i dowództwo naczelne. Anarchia wyniosła do władzy Krukowieckiego, który w tydzień później rozdzielił armię, połowę jej najlepszą powierzając podejrzanemu awanturnikowi. Tak więc "klubiści" wykonali rosyjski plan rozbicia powstania od środka, zdrajcami byli Lelewel, Mochnacki, Gurowski, Krępowiecki...

Takie oskarżenia towarzyszyły całej historii powstańczej i emigracyjnej. Kiedy w trzecim dniu powstania Mochnacki wołał w Klubie Patriotycznym, że Chłopicki zdradza rewolucję, chciano roznieść na szablach zuchwalca; w miesiąc potem powtarzała te słowa cała Warszawa, aby to samo oskarżenie przenieść na następnego wodza naczelnego, Skrzyneckiego. Kto uniknął zarzutu zdrady i zaprzedania temu lub owemu mocarstwu, stawał pod pręgierzem opinii warszawskiej czy emigranckiej jako tchórz, niedołęga, nieuk lub szaleniec. Wiele lat trzeba było, aby historia powstania i emigracji ułożyła się w całość logiczną, jaką my dzisiaj poznajemy z podręczników, całe pokolenie musiało spocząć na cmentarzach wygnańczych, aby nazwiska polityków i dowódców, pisarzy i mówców odnalazły właściwe miejsca w naszej historii i kulturze. Dla Polaka, który wtedy żył, powstanie było chaosem, a emigracja ponurą farsą. Epoka, którą my dzisiaj nazywamy bez wahania wielką, heroiczną, bogatą w indywidualności i talenty, dla tych, co ją tworzyli, była przeraźliwą karykaturą historii, niegodną, aby złączyć się kiedykolwiek w całość z żywymi jeszcze tradycjami kościuszkowskiej insurekcji, sejmu czteroletniego i konfederacji barskiej.

Rzadkie i krótkotrwałe są chwile, w których społeczeństwo wie, że tworzy historię; wydaje mu się wtedy, że przeszłość wznawia się i w dawne wypadki wciąga żywych, tak jak to czynią powieść i tragedia historyczna. Dlatego zapewne tyle aktorstwa i literatury objawia się pośród ważnych wydarzeń. Gdy chwila napięcia przemija, zaczyna się codzienna praca polityczna, która wymyka się uwadze publiczności spragnionej teatru. Dziś historyczne nie istnieje - trzeba powiedzieć znudzonym - jest ono zawsze pauzą między historią a przyszłością. Co nam zdrady!Uspokojenia zamienić można na okrzyk Co nam dziś... Ten wiersz przywołuje wspomnienie warszawskiej Wielkanocy 1794 roku, albo sierpnia 1831; wtedy historia zstępowała na bruk. Mówiąc o tych wydarzeniach dawnych w czasie przyszłym, poeta przynosi uspokojenie swoim współczesnym, którym naprawdę mogło się wydawać, że z ich kraju historia uszła raz na zawsze, pozostawiając tylko farsę i nudę.

 

Andrzej Kijowski - ur. w 1928 roku w Krakowie, zmarły w 1985 r. w Warszawie. Prozaik, eseista, krytyk literacki i teatralny, scenarzysta filmowy. Wydał m.in. opowiadania "Diabeł, anioł i chłop", "Pięć opowiadań", szkice krytyczne "Różowe i czarne", "Miniatury krytyczne", "Arcydzieło nieznane", opowiadania "Pseudonimy", powieść "Dziecko przez ptaka przyniesione". Członek zespołu redakcyjnego miesięcznika "Twórczość", felietonista "Tygodnika Powszechnego".


powrót