Ks. Edmund Boniewicz SAC
Osobowość Prymasa Tysiąclecia

Dla patrzących z zewnątrz był postacią wyniosłą i surową, W rzeczywistości dostojeństwo i królewski niemal sposób bycia łączył z wielką ewangeliczną dobrocią, okazywaną każdemu na co dzień. Ujmujący, bezpośredni i pełen prostoty, dla wszystkich życzliwy, potrafił żartować i szczerze się śmiać. Umiał być przyjacielem, dobrym bratem, członkiem rodziny i synem. Serdecznie kochał sędziwego ojca: dbał o jego zdrowie i bytowe warunki. Z odosobnienia często pisał do niego listy pełne miłości i zatroskania. Po dwóch latach rozłąki ucałowaniem rąk witał go w Komańczy na kolanach.

Osobom bliskim Kardynał Wyszyński pozostał w pamięci jako Ojciec. W ten sposób o Nim mówimy, takim Go kochamy - ojcowski, serdeczny, nasz.

Wymagający najbardziej od siebie, tego samego oczekiwał od innych: od swego otoczenia oraz od wszystkich, z którymi współpracował. Żądał uczciwego, perfekcyjnego działania, zarówno w sprawach małych, jak i wielkich, "Non possumus" - stwierdzał zdecydowanie, gdy rzecz dotyczyła pryncypiów. Dokładność, rzetelność, rozwaga - to Jego cechy znamienne.

Obowiązkowy i systematyczny, zaraz po aresztowaniu Ksiądz Kardynał myślał z niepokojem, kto Go zastąpi w czasie dawno wyznaczonej wizytacji parafii św. Krzyża w Warszawie. Czy robotnicy pracujący na budowie arcybiskupiego domu otrzymają wypłatę, gdyż tylko On może podpisać bankowy przelew?

Kiedy zabrano Mu wolność, narzucając karygodną izolację, ułożył regulamin dnia dla siebie oraz osób Mu towarzyszących - kapłana i siostry zakonnej. Czas Księdza Prymasa wypełniały wtedy modlitwa, Msza św., lektura, rozmyślanie, prace osobiste (powstało wiele cennych książek i tekstów), ćwiczenie znajomości języków, konwersacje z ks. Skorodeckim odbywały się podczas spacerów i posiłków.

W każdej życiowej sytuacji za przewodnią uważał cnotę miłości, nie żywiąc do nikogo uczuć nieprzyjaznych. W podobnym duchu odchodził do wieczności: przepraszał za "nieudolność służby" i dziękował za wyświadczone dobro. Nikogo nie posądzał o inwigilację, dwulicowość czy zdradę. "Miejmy zaufanie do siebie. Jesteśmy dziećmi Bożymi" - tak łagodził niepokoje współ zatrzymanych. Zachęcał, by okazywać odwagę, bowiem "największym brakiem apostoła jest lęk. Budzi on nieufność do prezentowanej idei".

W przeciwnikach widział mimowolnych współpracowników Bożych, mających udział w Jego dążeniu do świętości. Modlił się za Bolesława Bieruta - głównego sprawcę swego uwięzienia - według prawa kanonicznego obciążonego ekskomuniką za podniesienie ręki na dostojnika Kościoła.

Serdecznie troszczył się o innych, także o niechętnych sobie i wrogich. Gdy podczas nocnego najścia służb specjalnych na Miodową pies Baca ugryzł w rękę jednego z nieproszonych gości, osobiście opatrzył skaleczenie, zapewniając, że zwierzę jest zdrowe. Miłosierny czyn zaowocował. Człowiek ten zapamiętał ujmujące zachowanie Prymasa, czemu dał później wyraz. Zdecydowany ateista i wróg religii, po latach. pojednał się z Bogiem, przyjmując na własną prośbę przed śmiercią z pokorą sakramenty święte.

Jako więzień, kardynał Stefan potrafił być aktywny i twórczy, cierpliwie znosząc różne dolegliwości. W miejscu odosobnienia, w zimie - by umożliwić sobie wychodzenie na powietrze i mając świadomość konieczności wysiłku fizycznego - wspólnie z ks. Skorodeckim odgarniał śnieg sprzed domu i na alejkach parku - do czego nie kwapiła się liczna grupa funkcjonariuszy, tkwiąca bezczynnie godzinami na wyznaczonych miejscach.

Sam sprzątał i porządkował swe więzienne pomieszczenie, pragnąc pomóc siostrze zakonnej, wykonującej uciążliwe prace.

Nie narzekając, z dystansem i poczuciem humoru przyjmował pozorowane często leczenie, bezosobowy, urzędowy i lodowaty sposób bycia wyznaczonych przedstawicieli służby zdrowia.

Swoje życie pojmował jako służbę Kościołowi i Ojczyźnie. "Polskę kocham więcej niż własne serce" - powtarzał. Znał świetnie literaturę i historię ojczystą, nawiązując do nich w kazaniach i homiliach. Pamiętał o ważnych postaciach i rocznicach także w miejscu swego odosobnienia: odprawiał Msze św. dziękczynne za zwycięstwo chocimskie, widząc w nim łaskę Bożą dla Narodu. Modlił się za powstańców warszawskich, ofiary wojen, obozów śmierci i ateistycznych reżimów.

Ze spokojem, a nawet radością, przyjął swoje aresztowanie. "Byłoby coś niedojrzałego w tym, gdybym ja nie zaznał więzienia" - czytamy w Zapiskach. Uważał, że powinien dzielić los wszystkich prześladowanych za wiarę w Ojczyźnie, tak duchownych, jak i świeckich. Wcześniej żmudnymi rozmowami z kłamliwą, udającą życzliwość władzą, usiłował chronić przed nowym męczeństwem tak bardzo już doświadczony polski Kościół, którego celem - jak mówił - nie jest przelewanie krwi, lecz praca apostolska i prowadzenie dusz ludzkich do zbawienia.

Żyjąc "in vivculis Christi pro Ecciesia" ("w okowach Chrystusa za Kościół"), w duchu wielkiej miłości napisał: "Idę przez swoje życie kapłańskie pełen słabości i ran, otrzymanych po drodze. Trzeba zawsze pokornie oglądać się na Boga. (...) Moja droga była zawsze drogą Wielkiego Piątku. Jestem za nią Bardzo Bogu wdzięczny".

Jak wyjątkową łaskę powitał obecność wizerunku Miłosiernego Pana z podpisem: "Jezu, ufam Tobie!" - w zakonnej celi w Rywałdzie, która stała się pierwszym miejscem Jego przymusowego pobytu.

Czcił głęboko Miłość Miłosierną - kontemplacją, gorącą modlitwą i czynem. "Miarą dla Miłosierdzia Bożego - pisał - jest nie tyle świętość i chwała Jego przyjaciół, ile zbawienie największych łotrów. Dopiero widok zbawionych zbrodniarzy, których cały świat znienawidził, a których Bóg jeszcze uratował, otworzy nam oczy na potęgę Miłosierdzia Bożego" - oczywiście, kiedyś w wieczności.

Żarliwy sługa Trójcy Przenajświętszej - Ogniska Miłości - "wszystko postawił na Maryję", Matkę i Królową. Hasło Per Mariam omnia Soli Deo było - jak to oceniał - "radosną konsekracją Jego całej życiowej wędrówki".

"Nazwano mnie 'Prymasem Maryjnym'" - zanotował. "Gorąco pragnę życiem swoim usprawiedliwić tę nazwę." Określał siebie niewolnikiem Służebnicy Pańskiej, do której chciał być podobny. Szanował każdą kobietę - niezależnie od jej społecznej przynależności - zawsze powstając na widok wchodzącej do pokoju niewiasty, widząc w niej podobieństwo do Maryi, "na imię Której Kościół wstaje". Nade wszystko umiłował Sanktuarium Duchowe Narodu - Jasną Górę - i Częstochowską Królową Polski. Z Jej obrazem się nie rozstawał.

Wszystkie ingresy, konferencje i duszpasterskie spotkania zaczynał w święta Matki Bożej. Podobnie datowane były ważniejsze listy, odezwy i zarządzenia.

8 grudnia 1953 roku, w okresie swego uwięzienia - przygotowując się przez trzy tygodnie do tego święta - dokonał aktu duchowego oddania się i zawierzenia Matce Bożej. A przez Jej Ręce wszystkie swoje działania złożył na chwałę Boga Ojca, Zbawiciela i Ducha Świętego.

"Ludzkości potrzeba matki" - upominał - "Dlatego Ojciec wszelakiego życia pomyślał o Matce, którą dał Słowu Przedwiecznemu na Jego wyprawę przez Nazaret w świat."

Jak każdy człowiek, przeżywał niekiedy trudne chwile lub dostrzegał załamanie u innych. W jaki sposób zalecał zwalczać smutek? "Wspominać mądrość, dobroć, miłość i doskonałość Boga, którego wszystkie dzieła są doskonałe". Dlatego słabemu człowiekowi przystoi tylko ufność, hołd i dziękczynienie Najlepszemu Ojcu. Pomaga zachować równowagę i pogodę serca.

Stefan Kardynał Wyszyński stawiał szczególnie wysokie wymagania inteligencji. Ewangeliczne słowa: "Niechaj świeci światłość wasza" (Mt 5,16) pojmował jako powinność i rozkaz. W pracy nad sobą widział obowiązek patriotyczny i społeczny, bo "im wyżej stoi człowiek, tym większe ma obowiązki moralne."

Jego zdaniem - bogate życie wewnętrzne i cnoty osobiste jednostki: miłość bliźniego, bezinteresowność, cierpliwość i wytrwałość - objawiają się na zewnątrz w działaniu na rzecz dobra. Siły trzeba szukać w modlitwie. Za Piusem XI doradzał, by wszelkie apostolstwo zaczynać na kolanach. Podkreślał zdecydowanie: "Polska musi zrewidować swój styl życiowy, swoją moralność w życiu osobistym, społecznym, zwłaszcza rodzinnym. Zadanie to jest jakby zdwojone, bo jest ono moralnym obowiązkiem katolików".

Wierzył, że w Polsce wyrośnie "nowych ludzi plemię" - doskonałych, twórczych, dzieci Bożych. Z pewnością prosi o to w niebie Przenajświętszą Trójcę, za przyczyną Jasnogórskiej Matki Kościoła.

Prymas Tysiąclecia - niekoronowany Król Polski, Duchowy Przywódca Narodu, Charyzmatyczny Duszpasterz i Kapłan - odszedł do wieczności 28 maja 1981 roku - w dniu Wniebowstąpienia Pańskiego. Znamienne to zrządzenie Opatrzności.

Wierzymy, że cieszy się zasłużonym szczęściem w Królestwie Niebieskim. Jesteśmy również przekonani, że dzięki swej świątobliwości dostąpi niebawem chwały ołtarzy.


powrót