Waldemar Smaszcz
„Bo minie nawet wojna a słowo zostanie”


   Nie trzeba być bardzo wnikliwym obserwatorem naszego życia zbiorowego, by zauważyć, jak bardzo zmieniły się w ostatnich latach obchody ważnych rocznic historii najnowszej. W czasach peerelu podlegały one najściślejszej kontroli totalitarnego państwa, co szczególnie było widoczne w pierwszych dniach maja. Z okazji 1 maja niemal cały kraj pokrywał się flagami, pilnie strzeżono przy tym, aby biało-czerwone nie zdominowały „internacjonalistycznych”, czyli czerwonych. Już następnego dnia gorączkowo, w prawdziwym pośpiechu, wszystkie zbierano. Nie mogła bowiem pozostać ani jedna na 3-go Maja, chociaż to święto pozostawało nieodmiennie żywe w sercach narodu, a i szkoła podkreślała wagę uchwalenia konstytucji w 1791 roku. Połączenie święta narodowego z kościelnym było jednak w komunistycznym państwie niemożliwe. Po kilku dniach przystępowano do nowej dekoracji ulic i gmachów urzędów państwowych, bo zbliżał się Dzień Zwycięstwa, traktowany przede wszystkim jako okazja do okazania wdzięczności „bratniej” armii Związku Sowieckiego i hałaśliwego zapewnienia o dobrodziejstwie „jedynie słusznych” sojuszy.
   Równie głośno obchodzono rocznice wybuchu II wojny światowej wykorzystując przypadający w dniu 1 września początek roku szkolnego. Nieodmiennie powtarzano: w tym dniu polskie dzieci nie poszły do szkoły..., a nauczyciele w szkołach zwracali się wprost do dzieci: wasi rodzice nie mogli przed laty rozpocząć nauki... Nie wspominano, oczywiście, ani słowem, że nie tylko hitlerowskie Niemcy napadły na Polskę. Całość obchodów zamykano w pierwszych dniach miesiąca, aby czasem nie przeniosły się w niebezpieczną dla ówczesnej władzy drugą połowę, w okolice 17 września. Wprawdzie w oficjalnej propagandzie obowiązywała wersja o wkroczeniu „wyzwolicielskiej” armii sowieckiej na wschodnie tereny Rzeczpospolitej Polskiej, by uchronić miejscową ludność przed prześladowaniami niemieckimi, ale sami głosiciele tych „prawd” nie mieli złudzeń co do ich siły przekonywania.
   Wszystko to się zmieniło po roku 1980. Tracąca grunt pod nogami władza, mimo stanu wojennego i represji, nie mogła zapanować nad umysłami i emocjami Polaków. Obchody wszelkich rocznic w latach osiemdziesiątych toczyły się już podwójnym nurtem. Bojkotowano państwowe uroczystości, a gromadzono się w kościołach, by w ten sposób uczcić ważne wydarzenia narodowych dziejów. Wielu powtarzało, że dopiero w wolnej Polsce będzie można przywrócić nieskłamany wymiar naszej historii. Tak też się stało, ale - co bardzo zaniepokoiło zwłaszcza uczestników niezłomnej walki o wolną Ojczyznę - niemała część społeczeństwa, zwłaszcza ta młodsza, okazała się niemal zupełnie niewrażliwa na to, co jeszcze do niedawna powszechnie wręcz uważano za narodowe świętości. Hasło: bogaćmy się, podobnie jak pod koniec XIX stulecia w czasach pozytywizmu, podchwyciły niemałe grupy bardzo przedsiębiorczych ludzi głoszących, że przeszłość stanowi niepotrzebny balast w pogoni za sukcesem. Jest to tym bardziej smutne, że - powtórzę - podobne przekonania zostały wszak przez polską zbiorowość sto lat wcześniej odrzucone, by przypomnieć choćby głośną powieść Elizy Orzeszkowej „Nad Niemnem”. To Benedykt Korczyński, heroicznie trwający na odziedziczonej ziemi, nie rozumiany nawet przez najbliższych, pozostał w naszej pamięci, a nie jego brat, chwalący sobie życie na carskiej urzędniczej służbie.
   Pewne procesy społeczne są jednak nieuniknione i sprzeciwianie się im skazane jest na niepowodzenie. Nie oznacza to, że na wszystko, co niesie rzeczywistość, musimy się godzić. Karol Wojtyła napisał w głośnym utworze „Myśląc Ojczyzna...”: „Ojczyzna - kiedy myślę - wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam, / mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie przebiega ku innym, / aby wszystkich ogarnąć w przeszłość dawniejszą niż każdy z nas: / z niej się wyłaniam...” To jedno zdanie zasługuje na pogłębioną refleksję. Kryje w sobie bowiem niezwykle pobudzające, a przy tym wciąż aktualne treści. Wyrażamy siebie - jak napisał autor - wewnątrz zbiorowości, jaką jest naród, oraz zakorzeniamy w przeszłości, która tę zbiorowość ukształtowała. Bardzo ważny jest fragment mówiący o sercu; w tradycji biblijnej nie jest ono jedynie siedliskiem wzruszeń, ale najgłębszej prawdy o człowieku. Jeżeli zaś połączymy wszystkie znaczenia, jakie przypisujemy słowu „serce”, wówczas otrzymamy najdoskonalszą jedność uczuć i intelektu, a więc tego, co stanowi o naszej istocie. W tej perspektywie człowiek-osoba nie może żyć oderwany od przeszłości, ani wyizolowany ze zbiorowości. Sprawdzianem zaś związków z ojczyzną i wspólnotą narodową jest między innymi nasz stosunek do przeszłości. Czy uważamy, że jest ona „dawniejsza niż każdy z nas”, a przez to możemy z niej wciąż czerpać, czy - jak już tu wspomniałem - jedynie balastem, utrudniającym pogoń za bliżej nieokreślonym horyzontem.
   Jan Lechoń, poeta szczególnie wrażliwy na to wszystko, co określamy mianem tradycji narodowej, napisał nawiązując do pięknego wiersza Stanisława Balińskiego „Rozmaryn”:
   „Chcąc zrozumieć, co to jest kultura, co to jest naród i jakie są sekrety wzruszeń, trzeba pomyśleć, wiele wieków historii niezrozumiałej dla obcych, wiele klęsk, zwycięstw i męczeństwa musiało wejść w krew każdego Polaka - aby mógł powstać wiersz Stasia Balińskiego Rozmaryn i abym czytając go, czuł te mrówki, przechodzące po plecach, które Zygmunt Nowakowski słusznie uważa za znak nieomylny działania prawdziwej poezji.” Dotykamy w tym miejscu niezwykle istotnego problemu naszej współczesności - wrażliwości na słowo. Przez tysiąclecia kultura ukształtowana na Biblii opierała się - by użyć określenia Jerzego Lieberta - na „grozie słowa”; zwrot ten nawiązuje, oczywiście, do biblijnego sformułowania „bojaźń Boża”. Anna Kamieńska, rozważając te zagadnienia, napisała: „Biblia za najcięższe grzechy uważa grzechy języka, grzechy warg: kłamstwo, oszczerstwo i fałszywe świadectwo”. Każde wypowiadane słowo budziło w człowieku poczucie, że kryje się za nim rzeczywistość, za którą trzeba przyjąć odpowiedzialność. Aż trudno uwierzyć, jak niewiele trzeba było czasu, aby ten ukształtowany przez tysiąclecia porządek uległ dalece idącemu rozchwianiu, bo boją się napisać, iż legł w gruzach.
   Właśnie w poezji polskiej z lat II wojny światowej znalazłem zdanie, które wyraża niezwykłą - w kontekście naszych czasów - wiarę w moc słowa. Kazimierz Wierzyński w wierszu „Do poetów” napisał:
   
   Bóg wziął nas do swojego na termin rzemiosła
   I nakazał w nim służyć śród burz i rozgromu,
   By wiara nasza góry nad światem przeniosła
   I u stóp mu je kładła, pod próg jego domu.
   
   I otośmy wybrani i stało się słowo
   Pośród nas, którzy błądząc w marzeniu i dźwięku,
   Gdy wieczny ciężar dźwigać pragniemy na nowo,
   Śmierć świata mamy w oczach a rannych na ręku.
   (...)
   
   I tak padać w tej służbie będziemy do końca
   I tylko gorzka prawda osłodzi konanie,
   Że w nas był wiary świata jedyny obrońca,
   Bo minie nawet wojna a słowo zostanie.
   
   Jakiej trzeba było wiary w sens słowa, by pośród zbrodni przekraczających ludzkie wyobrażenia, w sytuacji tak jednoznacznie wyrażonej sformułowaniem: „szatan zstąpił na ziemię...”, zachować przekonanie, że dawanie świadectwa jest nie tylko tak samo ważne, jak udział w walce, ale poniekąd ważniejsze nawet. Wiemy, że tak właśnie było. Bo zło, które spowodował człowiek, nigdy nie może być większe od nadziei, jaką pokładamy w Bogu. Wszystkie wojny przetrwały dlatego w ludzkiej pamięci, że się skończyły własną klęską. Życie okazało się silniejsze od śmierci. Minęły wojny, a słowa przetrwały.
   Siła słowa, choć wydaje się ulotne, a bywa też przekupne, jest nieogarnięta. Szkoda, że myślą o tym niemal wyłącznie poeci. Ks. Jan Twardowski napisał kiedyś: „Król Dawid zbierał przez lata marmury na budowę świątyni. Król Salomon wznosił ją. Uboga wdowa oddała na nią swój ostatni grosz. To wszystko zawaliło się. Zostały niektóre psalmy Dawida. Wydawało się, że wobec wspaniałego, ozdobnego gmach były ulotne, nietrwałe. Przecież zostały.”
   Droga do odbudowy tradycji i ciągłości narodowej historii wiedzie - jestem o tym przekonany - przez przywrócenie społecznej wrażliwości na słowo. Lata, gdy poniewierano słowa, wykorzystywano je do doraźnych celów, wbrew pozorom, nie odeszły w przeszłość. Stąd wielu odwraca się dzisiaj od słowa, niczym od natarczywej reklamy. Ale tak być nie musi. Anna Kamieńska napisała po pierwszej pielgrzymce Ojca Świętego do ojczyzny: „Gdy Papież Jan Paweł II po przyjeździe do ojczyzny otworzył tylko usta, wiedzieliśmy, że każde jego słowo ma pełną wewnętrzną prawdę. Nagle najprostsze słowa odzyskały blask”.
   Kazimierz Wierzyński w swojej ciągle zbyt mało znanej w kraju poezji pozostawił wstrząsające świadectwo polskich doświadczeń z lat II wojny światowej. Jego słowa, nierzadko o wibracji przekraczającej wręcz pojemność formy poetyckiej, poruszają i dzisiaj czytelniczą wrażliwość, przetrwały nie tylko wojnę, ale i całe dziesięciolecia fałszu, jak te z wiersza „Na proces moskiewski”:
   
   Oskarżajcie nas wszystkich, nie tylko szesnastu,
   Sądźcie poległych w grobie, to też winowajcy,
   Sądźcie szkielet, co z wojny pozostał się miastu,
   Gdy wyście jeszcze z diabłem kumali się zdrajcy.
   
   Oskarżcie także wolność, nieznane wam słowo,
   Ten odwieczny zabobon, co zawsze nas dzieli,
   Cały kraj polski weźcie, zamknijcie go w celi
   I wprowadźcie pod sztykiem na salę sadową.
   (...)
   
   Lecz kto wolny, a myśli, że z oczu odpędzi
   Upiora waszych jaskiń, bagienny wasz opar,
   Błądzi, bo moskiewskiego świat uląkł się sędzi,
   Wolnych w walce opuścił, ciemiężcę ich poparł.
   
   I osądził się hańbą i skazał sam siebie,
   Uciekłszy od rozumu, szaleńczy trybunał,
   I z diabłem się na polskich mogiłach pokumał
   I potępiony będzie na ziemi i w niebie.
   
   Warto powrócić do dokonań tego poety nie tylko w kolejną, już sześćdziesiątą rocznicę tragicznego września 1939 roku, gdy dorasta trzecie pokolenie czytelników, z których, niestety, niezbyt wielu zna poezję jednego z najwybitniejszych twórców polskiego słowa.


powrót